Kodak Elite Chrome II / C41 |
Dzień, w którym nastała w mej głowie świadomość wyjątkowości występowania konstelacji tych dwóch numerów porządkowych w jednej dacie, numerów które datę aktualną dla dnia wspomnianego czynią /dla w nią wtajemniczonych/ wyjątkową, niczym grubsze supły w kalendarzu Majów mające wieścić jakiś wyjątkowy kamień w historii świata legitymujący się występowalnością jednakowych cyfr w datach od dnia tygodnia aż po rok, z ujęciem układu cyfr występującym w kolejnym numerze roku trwania tego świata, nie był dniem w jakikolwiek sposób wyjątkowym. Jak dwunasty grudzień dwa tysiące dwunastego, data której chyba się bano, na pewno o niej mówiono i z której dla świata nie wynikło nic szczególnego.
Słońce wpadało tego dnia przez okna rzucając swe widmo na ścianę, krawędź jego pokrywała się z linią kołdra-tapczan. Może zahaczało o święty obraz wiszący nad tapczanem, a może to tylko odbicie nie wiadomo skąd, może rozszczepiło się na liściach czereśni za oknem przez które to musiało przejść, by wpaść wprost na ścianę wspomnianą mówiąc wszem i wobec, że dzień zapowiada się piękny. Okna były od wschodu, nisko położona linia słonecznego widma świadczyła o miesiącu, w którym trajektoria słońca była najbliższa szczytowej. Czyli okolice równonocy.
Słoneczne widmo miało słomkowy kolor, czereśnie miały owoce koloru czerwonego. Te przy oknie, bo te po lewej były żółte i słodkie, te po prawej kwaskowate i buraczkowoczerwone, te z tyłu /albo od przodu/ były jeszcze zielone. Słońce ogrzewające ściany dobywało z nich woń drewna zakonserwowanego olejem, ciepłej gliny i czegoś nieokreślonego, unoszącego się nad wilgotną ziemią ogrodu. Jakby pod oknem rosła lipa, to by pachniało jej kwiatem. Zapachy te wpadały przez uchyloną połówkę okna, albo nie wpadały wcale, może występowanie ich w tym czasie i miejscu było tylko projekcją zapamiętanych wcześniej występujących w tym czasie i miejscu okoliczności przyrody. Zdaje mi się, że jeszcze istniał Stary Świat. Chyba zbliżał się do kolejnego zakrętu.
Wtedy weszła do pokoju przez niskie drzwi, światło słoneczne padało na dłonie splecione przy pasku domowego fartuszka, poprawiła wiszącą jak zwykle firankę. Może uchyliła drugą połówkę niewielkiego okienka. Sprawdziła budzik /czy nakręcony/, serwetkę na szafce, może poduszki. Siadając na brzegu łóżka powiedziała słowa które brzmią mi w uszach do dziś , spontanicznie, jakby informując o kolejnym dniu tygodnia. "Siódmy lipiec. Dziś są imieniny miesiąca" .
I niedawno przeleciały właśnie przez kalendarz kolejne imieniny miesiąca.Kolejne, nie pamiętam już które. Nie mają już tego zapachu i smaku, nie mają już tego słońca na ścianie. Są czereśnie, jest słońce, rozgrzane ściany i zielone liście. Nie ma tylko już tego świata co był. Wszystko jest inne. Ale dla mnie imieniny miesiąca zawsze wypadają siódmego lipca...
Jak to 12. listopada...?
OdpowiedzUsuńMyślałem o grudniu, wpisałem listopad. Zdarza się. ;)
UsuńPoprawione, dzięki.
...jaki piękny wpis! Podziałał na moją wyobrażnię...wszystko o czym pisałeś...czułam...i zapachy...tych czereśni i drzewa i ziemi...Czułam ciepło słońca i zapach lipy, chociaż jej tam nie było... Dokładnie tak mogłabym opisać miejsce, które wspominam...dom mojej babci i ją samą... Z zapachów dodałabym jeszcze...aromat gotowanych ziemniaków dla świnek i dla nas;-) kukurydzy a ona sama, w fartuszku, ze szmatką w ręku...idzie przez pokój do nakaslika (;-) ) po okulary;-) Pisałaś o babci?
OdpowiedzUsuń...psałeś o babci?
Usuń...to upał, przepraszam;-) zapytam jeszcze raz...pisałeś o babci? ufffff
UsuńUfff.U nas też grzeje :)
UsuńTak, o babci. :)
Jak ty potrafisz pięknie pisać! :)
OdpowiedzUsuńNo dzięki, miło mi :)
Usuń