Jesteśmy znawcami jazzu. Znamy się na jazzie, w wieczorkach przecież uczestniczyliśmy nie raz i nie dwa. A jakie to wieczorki były ! W noce te wieczorki przechodziły dość łatwo i spontanicznie, w poranki już rzadziej, we dnie raczej się nie zdarzało. Ani tym bardziej to, jak wieczorek klepał po ramieniu wczesne popołudnie...
I takie koncerty przedłużone to już są za życia legendy. Piszą się same na porwanych karteluszkach, na każdej jest pięć do dziesięciu chwil, od dwunastu do czterdziestu sześciu powidoków, plamy jasne i plamy ciemne. Nieraz do góry nogami, a nieraz od końca do początku spisane wysychającym długopisem. Się siedzi już po koncertówkach na spokojno, we czwórkę, albo w szóstkę, się gada pijąc z garnuszka, i się śmieje parskając herbatą w zaciśnięty kułak. Się wyciąga z głów karteluszki i się składa. Godziny się ustala, z grubsza i z chudsza. Buduje się historię. Wyjmuje każdy swój zbitek i wykłada. Drogę "do" i "z". Drogę "do" rzucamy jak blok startowy, drogę "z" sadowimy w trzech czwartych długości koncertu, który kończy się w miejscu nieokreślonym. Wróć - kończy się w miejscu określonym - w nieokreślony sposób przywodząc tam jakiegokolwiek z członków jazzbandu. Składamy. Zlepiamy, porównujemy i uzupełniamy. Śmiechu jest co niemiara. Z tych puzzli pogubionych pod stołem i na schodowych klatkach. Z telefonów i skórzanych kurtek zdematerializowanych. Z tych co nie dotarli i swojego zwitka nie dorzucą do puli życiowej legendy.
Bo ich wtedy było trzech, trzech albo jeszcze jeden, ale trzech to na pewno. Kartki już mieli wymięte konkretnie, zapisywało się już na nich gdzie bądź. Ale nawet jeśli gdzie bądź, to jednak razy trzy. Dwie trzecie siorbią z kubków i liczą na jedną trzecią. Jedna trzecia /bo może był jeszcze jeden, ale trzech to na pewno/ niestety się nie zmaterializowała nazajutrz. Zdarza się. Nie zmaterializowała się jednak i dzień po nazajutrz. I następny dzień. I zapowiedziała jeszcze że następny też. To się gada już inaczej wobec takiego dictum. Składa się historię ze strzępków, w odniesieniu zaś do jednej trzeciej /brakującej/ części odłamu jazzbandu stosuje się tryb przypuszczający.
Gdzie jest okazuje się niebawem. Dołączają nieobecni w koncertówie, ale obecni na osiedlu jednym. Widziany był jak tu go nie było, tam był gdzie chodzi zawsze. "Widać", mówią. "Widać konkretnie" - częstuje się słonecznikiem ten sąsiad /chyba/ - "politurę ma konkretnie porysowaną, miskę może nawet i miał klepaną, no, na pewno porysowany jest dobrze". Jak poszli razem wtedy to jeszcze nie było widać, a było ich trzech. "Taki był nieraz, wiadomo, ciężkawy" - docieramy w okolice sedna sprawy - zniknięcia na cztery dni robocze jednej trzeciej. Każdy wiedział jaki jest, ale nieszkodliwy. Głupio gadał czasem, fakt. Znali go przecież. To się odzywam na to, że może i znali - to niech będzie że kolesie, mówię, ale niech na sto procent tych jego kolesi, pięćdziesiąt nie trawi tych jego zagrywek. Niech będzie jeszcze tak, że na ten procent tych nie trawiących składa się na przykład trzydzieści procent takich, co lubią przyłożyć po pysku. I z nich dwadzieścia procent lubiących poprawić z drugiej strony... Tak mi się matematycznie - procentowo. Na oko, bo przecież nie musi tak być. Przecież...
"No to zależy jakich tych kolesi się ma" - dokłada ten poinformowany zdaje się że najlepiej - "może wleczony był, na przykład". Fakt. Ale niech będzie, że siedemdziesiąt procent wlokących robi to ciągnąc za ręce, trzydzieści niech wlecze za nogi. To załóżmy, że z tych trzydziestu wlokących za nogi, dwadzieścia procent dopuszcza wleczenie twarzą do chodnika. Albo asfaltu. Tak jakoś analitycznie podszedłem do tego opowiadania którego byłem słuchaczem. "Jeśli jest tak, jak mówię, to możliwe że to przez to właśnie nie pokazuje się tu czwarty dzień". Może i tak, może i nie - kwituje reszta jazzbandu. Żal trochę tej jednej trzeciej. Ale tu każdy na jazzie zna się na tyle, że ma pełną świadomość możliwego ciągu zdarzeń. I tego, że czasem trafi się na ten najmniejszy procent.
Tymczasem historia prawie kompletna, jeśli idzie o ostatnie "jazz jamboree". Do momentu, jak się odłączyli od peletonu we trzech. Albo we czterech. Co najmniej we trzech. Nie wszystkie karteluszki dało się odczytać...
...;-) trudny tekścik...o tych co bardzo lubią...jazzzzzzz?;-)))
OdpowiedzUsuńJazzowanie to pozornie czynność łatwa i przyjemna. Czasem ma w sobie tyle białych plam, że trzeba w czterech, albo w sześciu składać poprzedni wieczór do kupy ;)
UsuńJa też trochę wymiękłam przy czytaniu ale nie ma łatwo. Kiedyś po takim jazz session sama musiałam się poskładać do kupy i na szczęście dałam radę. I do domu jakoś się wróciło. Choć u nas w BG to na spokojnie. Ludzie lubią lekki wiatr
OdpowiedzUsuńPiszesz zwinnie i moja nominacja z tego powodu. Wpadnij na mojego bloga po szczegóły!
O takich wieczorach nie da się po prostu. Puzzle mieszają się w pudle, i nie wiadomo co do czego. Trzeba składać, robić kroki w tył, zamiany i porównania. ;)
UsuńZaraz tam zajrzę do BG i zobaczę o co kaman, choć przez skórę czuję, że zostałem wspomniany...
trudny temat, dla mnie trochę obcy, ale mój syn by się odnalazł...:)
OdpowiedzUsuńMłodzi jazzmani szybciej tracą ciągłość historii wieczoru. Taki organizm i brak doświadczenia ;)
Usuń