Buda jest czarna, czarna jak noc. Jak noc na Manhattanie, jak czarna noc przetkana światłami z okien wieżowców. Refleksami od gwiazd i świateł samochodów. Smugami świateł, ale to z bliska patrząc. Bo z daleka to jest raczej czarna jak noc...
Marcowe słońce grzeje czarną ścianę. Moc ma te słońce marcowe nielichą. Czarna buda pochłania promienie, oddaje ciepło do wewnątrz od zewnątrz. Ciepło z wewnątrz uchodzi na zewnątrz przez uchylone w budzie drzwi, drzwi uchylone od strony plastikowego wychodka, którego to drzwi otwarte nie są. Jakby było otwarte, to prowadziły by wprost na schody. Tam gdzie siedziała Ona.
Siedziała ona w tym słońcu marcowym nad wyraz energicznym tego roku, siedziała kręcąc na włosach kołtun, gadając siedziała oparta ramieniem o ścianę z życiowymi mądrościami, siedząc gadała właśnie coraz głośniej, a im głośniej tym głowę obracała bardziej ku drzwiom budy tej czarnej rozgrzanej słońcem marcowym nad wyraz energicznym tego roku.
Jak On do niej wyszedł w te słońce marcowe, w ten powiew wiosny dość wczesnej tego roku, to jakby zimniej się zrobiło, jakby królowa śniegu chuchnęła w tę ścianę i schody gdzie siedziała Ona, w dresie bielutkim jak śnieg od tej królowej wyszedł z tej budy czarnej, jak żuraw taniec rozpoczął wkoło niej gdy ze schodów wstała, tańczył tak na palcach, ręce unosił - opuszczał, jakby skrzydła miał, raz podniósł i tylko trzask najpierw, a później stuk głuchy jak odbiła się jej od ściany głowa po raz pierwszy, od policzka siarczystego, drugi był stłumiony dłonią co się nią osłoniła przed razem drugim, trzeci już kułak w plecy był całkiem stłumiony, ostatni był trzeci w tym słońcu marcowym.
On o ogień poprosił przechodnia osłupiałego, ona szlocha na schodach przy tej budzie czarnej, stoi, On do budy wrócił co ją te słońce grzało marcowe, Ona na schody już nie wróciła, w ustach ma słodki smak piekący, nic nie mówi do tych drzwi uchylonych, odchodzi, znika za rogiem, może żyć nie ma za co, albo się podziać już nie ma gdzie, może nie sama jest i inni też już nie mają z nią razem co z czym i gdzie. Słońce jakby nigdy nic grzeje tę ścianę czarną gdzie światła wymalowane z tej czarności wyzierają, jakby z miasta jakiegoś z marzeń.
Albo ze snów...
W Starym Testamencie siedem jest liczbą świętą. Oznacza ona jakiś pełny, doprowadzony do końca, sobie tylko właściwy etap (epokę). Po jego zakończeniu następuje nowy etap (epoka), która jest konsekwentnym następstwem poprzedniego. Liczba siedem zawiera też w sobie pewną tęsknotę za nadejściem siódmej epoki, w którym osiągnie upragniony odpoczynek po ciężkich trudach obecnego wieku (szabat), życie w obfitości, szczęściu i dostatku. Siódemka oznacza również jakieś konkretne, uwieńczone sukcesem działanie, którego efekt jest zazwyczaj nieodwracalny. Siódemka oznacza przewidzianą przez Boga i uporządkowaną przezeń całość. Czasem, dla zintensyfikowania symbolicznej wymowy siódemki, stosowano wielokrotność siódemki „siedemdziesiąt” lub „siedemdziesiąt siedem” (Rdz 4, 24).
to juz wiem, skąd u mnie sentyment do siodemki :)
OdpowiedzUsuńOna ze schodów też tę siódemkę będzie pamiętać...
Usuń